Pamiętam, jak dziesięć lat temu (dokładnie 7 sierpnia 2011 roku) wysiadłam z autobusu w Łodzi.
Zdążyłam jeszcze skorzystać ze starego Dworca Fabrycznego, zamkniętego niedługo później w celu przebudowy. Wysiadłam i poszłam po bagaż zastanawiając się, jak moja walizka da radę jechać po tej nierównej kostce.
Chwilę później poznałam odpowiedź - urwało się kółko.
Zerknęłam na mapę, którą włączyłam w prawie rozładowanym telefonie - do przejścia miałam spory kawałek. Nie miałam wtedy pojęcia, jak obsługiwać łódzką komunikację miejską.
Podniosłam walizkę, złapałam ją w dość wygodny sposób i zaczęłam nieść, idąc powoli w stronę miejsca docelowego. Dotarłam do drogi, która miała prowadzić mnie przez długi czas prosto.
Pamiętam doskonale te obdrapane kamienice, sypiący się tynk i zniszczone bramy, które mijałam. Nie zrobiło to na mnie dobrego wrażenia. Gdyby wtedy mi ktoś powiedział, że zostanę w Łodzi więcej niż planowane trzy - cztery tygodnie, nie uwierzyłabym.
W końcu udało się dotrzeć na miejsce docelowe, które także znajdowało się w kamienicy.
Zanim jednak opowiem co było dalej, wrócę do samego początku tej całej historii.
Tego roku zdałam maturę. Po maturze postanowiłam dołączyć do wspólnoty oazowej - choć wcale nie wiem, dlaczego zdecydowałam się na to pod koniec trzeciej klasy liceum. Poczułam, że chcę i tak zrobiłam. Poznałam tam wspaniałych ludzi, którzy aktualnie są moimi najlepszymi przyjaciółmi. I to przez nich zostałam namówiona na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę.
W Archidiecezji Przemyskiej pielgrzymka wyrusza bardzo wcześnie - na początku lipca. Uznałam, że to dobry termin i w sumie chętnie spróbuję. Zwłaszcza, że mam do ofiarowania ważną intencję:
Chciałam dobrze wybrać drogę życia.
Wiedziałam już, na jakie studia chcę pójść, jednak nie miałam pewności, czy idę w dobrą stronę.
Po pielgrzymce (pisałam o pielgrzymowaniu tutaj) wróciłam do domu, znalazłam pokój do wynajęcia na czas studiów (studiować chciałam prawo w Rzeszowie lub Lublinie) i zastanawiałam się, jak rozdysponować resztę czasu pozostałego mi z najdłuższych wakacji życia.
Wtedy ktoś zaproponował mi, żebym pojechała za niego w zastępstwie do pracy wakacyjnego do Łodzi i nad morze. Miałam zajmować się opieką nad wolontariuszami jednej z łódzkich fundacji. Trochę na miejscu, a trochę na pomorzu. Zapewniali przejazdy i zakwaterowanie. Stwierdziłam, że to dobry pomysł! Sposób na zarobek przed studiami i ciekawe spędzenie czasu.
I pojechałam sama do obcego miasta, nie znając tam nikogo. Tydzień później dojechała do mnie znajoma z liceum i obie pojechałyśmy nad morze.
Nie potrafię wyjaśnić, co stało się w trakcie czy później. Kiedy wróciłyśmy do Łodzi, coraz ciężej było nam obu pogodzić się z tym, że teraz ona pojedzie do Poznania (tam miała studiować), ja pojadę w swoją stronę...
Jednocześnie nasz pracodawca zaoferował nam możliwość dalszego zakwaterowania w miejscu siedziby fundacji. Mogłyśmy także kontynuować pracę w trybie weekendowym, co dawało nam możliwość dziennego studiowania.
Choć nie wierzyłam, że się odważę na podjęcie decyzji, sprawdziłam ofertę Uniwersytetu Łódzkiego. Trzecia rekrutacja odbywała się na kilka kierunków, żaden nie interesował mnie jakoś bardzo. Jednak złożyłam podanie na historię. Obie złożyłyśmy. Bardzo szybko przyszła wiadomość, że zostałyśmy przyjęte.
Wtedy przyszedł czas na rozważenie za i przeciw. Czy zostawić nasze wcześniejsze plany, studia, miejsca, by zostać tu, gdzie jesteśmy zaledwie od trzech tygodni (przerywanych wyjazdem)? To wydawało się bardzo nielogiczne. Jednak całą sobą czułam, że to jest moje miejsce. Chciałam zostać w tej Łodzi, która zrobiła na mnie tak złe wrażenie.
Modliłam się o dobrą decyzję i zyskałam pewność.
Po trzech tygodniach odjeżdżałam z tego samego Dworca Fabrycznego.
Długo zastanawiałam się, czy brać z sobą całą swoją walizkę, z wszystkimi rzeczami. Nie wiedziałam, czy nie rozmyślę się, czy podjęłam dobrą decyzję.
Walizka została. Pojechałam po resztę potrzebnych rzeczy, dokumenty na studia i po kilkudniowym pobycie w domu wróciłam do Łodzi.
Czy wiedziałam wtedy, że zostanę już na stałe? Nie.
Wiedziałam, że jest to właściwa decyzja.
Nie żałuję.
Rok później zmieniłam studia, poznałam mojego aktualnego męża.
Dwa lata później przyjechały tu studiować moje przyjaciółki, z którymi przeżyłam fajny czas wspólnego mieszkania. Zostały tu :)
Pięć lat później wzięłam ślub.
Po dziesięciu naprawdę wspaniałych latach, obfitujących w dobre wydarzenia, spełnione marzenia, sukcesy, porażki i trudniejsze chwile dziękuję Bogu, że pomógł pokierować mnie w tę stronę.
Jestem wdzięczna tej sobie sprzed dziesięciu lat - za odwagę, którą wtedy wykazałam. Za to, że dzięki temu jest teraz tak, jak jest.