Jak wygląda praca nauczyciela naprawdę?
Osiemnaście godzin, dwa miesiące wakacji, wolne ferie
zimowe, darmowe wycieczki i wiele innych tego typu haseł coraz częściej pojawia
się w Internecie. Haseł umieszczanych przez ludzi, którzy z pracą nauczyciela
widocznie nie mieli żadnej styczności. Owszem, osiemnaście godzin - ale przy
tablicy. Jednak żeby te lekcje przeprowadzić, potrzeba najpierw je przygotować.
Nie jest prawdą, że raz przygotowany temat wystarczy na wiele lat. Jeśli
nauczyciel chce dobrze przygotować się do prowadzenia lekcji, powinien
uwzględnić specyfikę każdej klasy, w którą pracuje - niestety gotowe tematy nie
załatwią sprawy. Oprócz tego rady pedagogiczne, zebrania z rodzicami, spotkania
indywidualne, przygotowywanie i sprawdzanie kartkówek, sprawdzianów, różne
sprawy szkolne których w ciągu roku nie brakuje (takie jak Dni Otwarte,
przedstawienia, konkursy.)... Można tak wymieniać i wymieniać. I nie jest
kłamstwem, że rzeczywisty czas pracy czasami przekracza czterdzieści godzin
tygodniowo. Wakacje i dni wolne też nie wyglądają tak, jak to jest często
przedstawiane. Rok szkolny nie kończy się dla nauczycieli wraz z rozdaniem
świadectw, nie rozpoczyna wraz z pierwszym września. Rekrutacje do szkół,
przygotowania do nowego roku szkolnego... Ferie często zajęte są przez
zimowiska, a przerwy międzyświąteczne przez dyżury, na które nauczyciele muszą
przychodzić. Jeśli chodzi o moją perspektywę, wolałabym mieć 26 dni urlopu i
wykorzystać go na przykład kiedy w Polsce trwa zima - wyjechać w jakieś ciepłe
miejsce, nie przepłacając (jak to jest w wakacje). Przymusowy urlop własnie w
wakacje, kiedy wszelkie wyjazdy są kilka razy droższe niż poza sezonem, nie
jest moim marzeniem. Wolę spokojniejszy październik czy listopad.
Wyjazdy na "darmowe wycieczki za pieniądze
rodziców" (dokładnie taki zarzut znalazłam gdzieś w Internecie) to tak
naprawdę wyczerpujące, odpowiedzialne, pełne stresów i obaw wyjazdy, podczas
których nauczyciel nie ma za bardzo okazji do cieszenia się wyjazdem samym w
sobie. Konieczność opieki nad dużą grupą dzieci, zadbanie o ich
bezpieczeństwo... Pewnie każdy marzy o takich właśnie wycieczkach... Które tak
naprawdę są elementem pracy, niekoniecznie tym lubianym przez nauczycieli
najbardziej. Większość szkół nie płaci nauczycielom za nadgodziny, które w
ogromnych ilościach naliczają się właśnie podczas wycieczek. Zresztą lista
rzeczy, za które szkoły nie płaca nauczycielom, a powinny, jest ogromna. Jeśli
dodać do tego przymusowe godziny wolontariatu (teoretycznie zniesione, jednak w
zdecydowanej większości szkół wciąż praktykowane), kupowanie materiałów do
zajęć, kserowanie za własne pieniądze (choć w szkołach w których ja pracowałam
nie było takiego problemu, ksero było dostępne, wiem że w wielu placówkach jest
inaczej), zmuszanie do bezpłatnych zastępstw... Nie dziwcie się proszę, że
nauczyciele zdecydowali się powiedzieć "stop" i zawalczyć o godną
pensję. A pensja w tym momencie jest naprawdę śmieszna... początkujący
nauczyciel nie dostanie nawet 2000 złotych na start. A nauczyciel dyplomowany -
ten o największym stażu - zarobi niewiele ponad 3000 zł (czasami i mniej).
Choć mogłabym jeszcze napisać wiele o tym, jak naprawdę wygląda praca nauczyciela, poruszę jeszcze krótki dwie kwestie - pierwszą z nich jest konieczność ciągłego dokształcania. Oczywiście za własne pieniądze. Co chwila ustawy zmieniają się tak, by zmusić konkretnych nauczycieli do danych studiów podyplomowych, bez których nie będą mogli podejmować określonych czynności zawodowych. I niestety zmiany ustaw często nie mają sensu i nie przyczyniają się do zwiększenia wiedzy słuchaczy danych studiów, a jedynie stanu konta tych proponujących dane studia. Tak więc nauczyciele często nie kształcą się w kierunku, który ich interesuje (osobiście jestem zwolenniczką podnoszenia swoich kompetencji), a jedynie próbują spełnić wymogi ustaw i dyrekcji szkół.
Ostatnia rzecz, którą chcę zaznaczyć w kwestii zawodu
nauczyciela, to praca z dzieckiem. Choć mam ogromną ilość zastrzeżeń jeśli
chodzi o tę kwestię, o podejście do ucznia i sposób traktowania go (o czym na
pewno jeszcze napiszę, a częściowo wspominałam już tutaj), jest to wciąż praca
z żywym, często zagubionym, młodym człowiekiem. Ogromnie trudna i wyczerpująca
praca, zwłaszcza dla tych, który chcą dać z siebie wszystko. Pracowałam w
różnych miejscach - tylko ze szkoły wracałam wyczerpana umysłowo i emocjonalnie
tak, że nie byłam w stanie normalnie funkcjonować.
Dlaczego więc nie wiem, czy wzięłabym udział w strajku, jak
ten?
Od początku interesuję się tematem strajku i są kwestie,
które bardzo mocno mnie zniechęcają. Może nie jest o nich bardzo głośno w mediach,
jednak w grupach nauczycieli pojawiają się często (jednak wiem, że nie świadczą
one o wszystkich nauczycielach). Obraz taki rysuje się po przeczytaniu komentarzy, rozmów między nauczycielami.
Pierwszą z nich są ogromne podziały i brak zrozumienia dla
sytuacji innych osób. Część nauczycieli, która nie bierze udziału w strajku ze
względów finansowych (każdy dzień odliczany jest od wypłaty) ze względu na
naprawdę trudną sytuację, nie znajduje zrozumienia u tych, którzy podejmują się
strajkowania. Są linczowani, pojawiają się podziały na "my" i
"oni". Moim zdaniem to oczywiste, że nie wszyscy mogą sobie pozwolić
na utratę dużej części pensji. Nawet, jeśli jest to kwestia wywalczenia czegoś
więcej, w tym momencie nie mogą. I w takich sytuacjach, kiedy czytam jak mocno
są krytykowani, jestem całym sercem po ich stronie. Jeśli rzeczywiście grupa
nauczycieli ma się dzielić na dwa obozy - nie wiem, czy chciałabym być w tym
utożsamianym z agresją.
Podobnie obrywa się często katechetom - często słyszą
zarzuty, że zarabiają znacznie więcej niż inni nauczyciele, więc nie chce im
się strajkować. I że w ogóle religia powinna być wyrzucona ze szkół, a
nauczającym jej powinna płacić kuria. Nie jest prawdą, że katecheci zarabiają
więcej, jeśli nie strajkują - widocznie mają inne powody, które należy
uszanować. Kiedy czytam, że według strajkujących katecheci i religia powinni
wylecieć ze szkół, nie wspieram takiego strajku. Miejsce religii jest w szkole,
podobnie jak tych, którzy jej nauczają (o tym także napiszę niedługo).
Nie podoba mi się to, że strajk zaczyna mieć tak mocno
polityczny wydźwięk - i nie chodzi tutaj o moje, osobiste poglądy. A bardziej o
to, że pewne ugrupowania wykorzystują sytuację, której są współautorami (nie
pamiętam, żeby ktokolwiek wcześniej troszczył się o sytuację nauczycieli). Jest
to tak bezczelne, że czasami nie dowierzam, że można się tak zachować. I znowu
dochodzi do podziału na obozy - tych będących za rządem i tych przeciw. A
przecież nie o tym jest ten strajk. I dlatego też nie wiem, czy potrafiłabym
się w tym odnaleźć.
Coś, z czym nie mogę się pogodzić, jest wypominanie innym
tego, że dzieje się dla nich coś dobrego. Wypominanie emerytom dodatkowej
emerytury (jakby i tak nie stracili na tym całym systemie wystarczająco dużo),
wypominanie wsparcia zapewnianego rodzinom (nie zagłębiając się w działanie
tego systemu, bo nie o tym ten wpis), oburzanie się na płace w innych zawodach.
Ja się cieszę, kiedy innym ludziom udaje się wywalczyć lepszą pensję – każdy
powinien zarabiać godnie. Każdy jest potrzebny w społeczeństwie i zasługuje na
dobre życie. I naprawdę można walczyć o swoje, nie wypominając innym (a często spotykam się z tekstami typu: "oni nie zasłużyli, a my tak". I z nimi się nie mogę zgodzić).
Ostatnią kwestię, jednak według mnie najważniejszą,
zostawiłam na koniec. Jest ona trudna. Bardzo trudna. Chodzi tutaj o uczniów.
Wciąż mam kontakt z osobami, które w tym roku przystępują do egzaminów – co
jest dla nich niezwykle ważne. Stresują się tym, uczą, przeżywają, wybierają
szkoły… I żyją w ogromnej niepewności. Nie wiedzą, czy egzaminy się odbędą. Nie
wiedzą co będzie, jeśli się nie odbędą. Nie znają żadnych alternatyw, a w tym
wszystkim chodzi przecież o ich przyszłość. Zostawienie ich w takim położeniu –
bez zatroszczenia się o ich komfort psychiczny – to coś, z czym nie mogę się pogodzić.
Wiem, że w takim czasie najszybciej i najłatwiej jest coś wywalczyć. Jednak
tutaj niepewność egzaminów dotyka najmocniej nie tych będących u władzy, a
tysięcy uczniów. I nie wiem, czy nauczyciele nie pamiętają już, jak ważne dla
nich były te wszystkie egzaminy, jak dużo wysiłku i nerwów ich kosztowały.
Wydaje mi się że nie pamiętają – inaczej nie zostawiliby uczniów bez
zapewnienia, że nie będą oni amunicją – a tak się dzieje w tym momencie. I
niech nie będzie lekcji w szkole – świat się nie zawali. Ale dla tych uczniów,
którzy czekają na pierwszy, poważniejszy egzamin w życiu, taka niepewność jest
niezwykle wyczerpująca.
Jak pisałam wcześniej – nie chcę generalizować. Znam wielu nauczycieli, których nie dotyczą wymienione przeze mnie kwestie. Podchodzą do tego zdrowo, nie nakręcają na siebie nawzajem. I bardzo się cieszę, że są i walczą. Ale ogólny wydźwięk tego strajku brzmi dla mnie jak to, co napisałam wyżej. Może być tak, że to osoby o takim właśnie podejściu mówią najwięcej, reszta więcej milczy.
Na koniec powiem tak – nasz system edukacji to od lat jedno,
wielkie bagno. Nie widzę aktualnie nadziei na zmianę – jedynym światełkiem są
szkoły edukacji alternatywnej. Dlatego też nie wrócę do pracy w szkole
systemowej, choćby nauczyciele zarabiali lepiej niż minister edukacji. Jednak z
całego serca życzę nauczycielom podwyżek – bo na to zasłużyli. Ich praca jest
ogromnie trudna – zwłaszcza, że muszą funkcjonować w tak okropnym, zabijającym
wszystko co dobre, systemie. Dają z siebie wiele, naprawdę wiele. Zasłużyli na to, by trud, który wkładają w pracę z młodym pokoleniem, był należycie opłacany. Wiecie, że już teraz są ogromne braki, jeśli chodzi o nauczycieli w szkołach? Co będzie niedługo, jeśli nic nie zmieni się na lepsze? Dzieci naprawdę nie będzie miał kto uczyć.