Od dawna planowałam napisać coś o Bieszczadach. Próbując, szybko dochodziłam do wniosku, że niektórych rzeczy trzeba doświadczyć - bardzo trudno jest je wyjaśnić. Jedną z takich kwestii jest magia tych wspaniałych gór. Gór, które nie są tak wysokie jak Tatry, które nie są aż takim wyzwaniem (choć mylą się ci, którzy uważają, że w Bieszczady jedzie się na spacer, a nie na prawdziwą, górską wędrówkę). Więc co sprawia, że większość ludzi, którzy raz weszli na bieszczadzki szlak, wracają tam chętniej niż gdziekolwiek indziej? To jest właśnie ta kwestia, której nie potrafię wyjaśnić logicznie, a do której przypiszę jedynie stwierdzenie: bieszczadzki klimat. I nie chodzi tu o te wszystkie fizyczne aspekty, ale o to, czego nie widać, a co przemawia głośniej, niż przepiękne widoki i trud wędrówki.
W Bieszczadach byłam już kilka razy. Nie będę opowiadała o każdym pobycie tam. Niektóre wyjazdy były tak dawno, że słabo je pamiętam, a jeszcze inne zostawię dla siebie przez wzgląd na dobro "osób trzecich". Zresztą nie każdym dobrym, pięknym i radosnym wspomnieniem muszę się dzielić ze światem - niektóre najfajniej wspomina się w gronie wtajemniczonych! I tutaj muszę pozdrowić osoby które wiedzą, że to o nie chodzi ;). Ale opowiem Wam o tym, dlaczego ja tak kocham tam wracać.
Góry mają to do siebie, że trzeba włożyć sporo wysiłku w zdobywanie ich szczytów. Każde podejście jest wymagające fizycznie. I kiedy jeżdżę na rowerze, biegam, dużo chodzę w innych miejscach niż Bieszczady - z upływającym czasem wysiłek fizyczny daje mi coraz mocniej w kość. Tak, jak wędrówka po górach. Jednak widzę jedną, ogromną różnicę - w górach, a zwłaszcza w Bieszczadach czuję szczęście i spokój nawet wtedy, kiedy każdy krok zaczyna boleć, kiedy ósma godzina wędrówki w deszczu wydaje się płynąć dwa razy wolniej, kiedy pioruny uderzają wokół a ja nie mam innej drogi ucieczki, jak tylko ta przed siebie. Nic nie jest w stanie zepsuć tej radości, spokoju serca, który towarzyszy mi właśnie w Bieszczadach. Wysiłek fizyczny jest cudownym doświadczeniem i ma jakiś niepojęty dla mnie cel.
Kiedy wspomniałam już o spokoju serca - zawsze, kiedy potrzebuję prawdziwego wyciszenia, spojrzenia na coś z dystansem, kiedy muszę podjąć ważną decyzję - to właśnie tam, na bieszczadzkich szlakach, myślę niezwykle jasno. To, co wcześniej wydawało się nie do przeskoczenia, w ciszy i spokoju gór nagle wyłania się z innej perspektywy, wcale nie tak strasznej i trudnej.
Jednak najważniejszą kwestią, która tak mnie przekonuje do właśnie tych gór, są wspaniali ludzie, których tam spotykam. Jest to jedyne miejsce, gdzie z radością śpię w schroniskach, w pokojach wieloosobowych. Ludzie, którzy częstują zupą, ciepłą herbatą, którzy dają mapę i nie chcą nic w zamian. Ludzie, których z przyjemnością podwozi się samochodem na wybrany przez nich szlak, z którymi rozmawiać można godzinami. Wspólnoty, które zapraszają na mszę świętą, odprawianą w drewnianej wiacie, stojącej koło schroniska. Ogniska i piosenki, które tam tam wszystkim znane, a w codzienności pojawiające się niezwykle rzadko (nie spotkałam jeszcze w Bieszczadach osoby, która nie wiedziałaby, kim jest Krzysztof Myszkowski i co ma wspólnego ze Starym Dobrym Małżeństwem). Po prostu - w Bieszczadach czuję się jak u siebie. Czuję się tak, jakbym była w miejscu, do którego idealnie pasuję. Jak nigdzie indziej.
Kilka dni temu odwiedziłam Bieszczady. Nic się nie zmieniło - na szlakach nie ma tłoku, Bieszczadzkie Anioły pojawiają się cicho i towarzyszą, a cisza przerywana jest najczęściej jedynie pluskiem strumienia czy szumem wiatru. Choć tym razem wycieczka była jednodniowa, chciałam opowiedzieć Wam o niej, a przede wszystkim pokazać zdjęcia tego cudnego miejsca.
Naszym celem była Połonina Caryńska. Ze względu na ograniczony czas, wędrówkę zaczęliśmy na Przełęczy Wyżniańskiej, a zakończyliśmy w Brzegach Górnych. Sam początek wyprawy był bardzo w moim stylu. Jako że to mnie przypadł obowiązek ustalenia szlaku, to oczywiście na przełęczy... poszliśmy w przeciwną stronę. Jednak kiedy po dwudziestu minutach mój telefon złapał zasięg ukraiński, zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy zielony szlak nie powinien jednak poprowadzić nas w inną stronę. Mapa rozwiała wątpliwości - szliśmy w stronę Małej Rawki. Zawróciliśmy. W tym czasie chmury, które wcześniej były nad połoniną, zaczęły się rozwiewać - doszłam więc do wniosku, że ta pomyłka miała cel - dzięki niej wchodziliśmy już na niezasłoniętą chmurami połoninę.
Droga na sam szczyt chwilami była dość stroma i wymagająca, zwłaszcza że na ścieżce leżały grube warstwy mokrych liści (kilka godzin wcześniej padał deszcz). Kiedy doszliśmy do odsłoniętej warstwy, gdzie nie było już drzew, zaczął wiać bardzo mocny i zimny wiatr. Jednak zupełnie nie przeszkadzał on w czerpaniu radości z wędrówki.
Kiedy dotarliśmy już na grzbiet połoniny, wiatr wiał jeszcze mocniej. Po chwili ręce miałam jak sople lodu. Jednak widoki były przepiękne! Żadne warunki atmosferyczne nie są w stanie zepsuć tych wszystkich dobrych doświadczeń, które oferują Bieszczady (wiem co mówię, byłam na dziesięciogodzinnym szlaku w czasie burzy z gradem, nie zepsuła ona niczego... poza moimi butami).
Dość szybko przeszliśmy tę część połoniny, która prowadziła w stronę zejścia do Brzegów Górnych. choć cała droga zajęła nam kilka godzin, ja czułam się tak, jakby to wszystko trwało najwyżej kilkanaście minut. To, co dobre, szybko mija, niestety!
Wyjazd zakończyliśmy krótkim pobytem nad Soliną. Jeszcze nigdy nie byłam tam nocą, więc mogłam nadrobić zaległości! ;)
Ahh jeden dzień w Bieszczadach to naprawdę mało. Ale z miast narzekać cieszę się, że się wydarzył. Odliczam czas do kolejnego wyjazdu! :)