Czas powoli zmierzać do końca opisywania wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy w Stanach. I naprawdę niewiele ich już zostało! Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o jednym z trzech dużych miast, w których byliśmy - o Las Vegas. Zdecydowanie zajęło ono ostatnie miejsce. Nie tylko w kategorii "miasto", ale i ogólnie wśród wszystkich miejsc, w jakich byliśmy. Spędziliśmy tam zaledwie kilka godzin, nie doczekawszy pojawiającego się podobno w nocy "uroku" tego miejsca. Ale zacznę od początku.
Do Las Vegas przyjechaliśmy z parku narodowego Zion. Dotarliśmy w godzinach przedpołudniowych i zaparkowaliśmy samochód na terenie jednego ze słynniejszych hoteli - Stratosphere. Jak niemalże każdy hotel tam, także i ten połączony był z kasynem, czynnym całą dobę. Po pozostawianiu samochodu poszliśmy zobaczyć właśnie kasyno - a to z tego typu miejsc słynie Las Vegas. I z szybkich ślubów. Nie zrobiło jednak ono na nas żądnego wrażenia. Ciemne, pełne dymu tytoniowego, eleganckich mężczyzn i kobiet siedzących przy stołach do gier. Wyszliśmy stamtąd jak najszybciej na ulicę. Jedną z pierwszych rzeczy, która rzuciła się nam w oczy, był dom Elvisa, w którym ludzie brali śluby.
Skierowaliśmy się w stronę kolejnego hotelu, bo podobno w Las Vegas zwiedza się hotele. Było strasznie gorąco - nawet w cieniu. Nie ratował nas żaden, nawet delikatny powiew wiatru. Po drodze rozglądaliśmy się po mieście, które wydawało się psute i brudne. Nie dziwię się, że w takie upały niewielu ludzi można było spotkać na ulicach. Weszliśmy na przejście nad ulicą, które prowadziło na drugą stronę drogi i do kolejnego hotelu.
Adrian był zachwycony, bo po drodze trafiliśmy na kolej MagLev, która porusza się bez dotykania torów, dzięki odpychającym się magnesom. Jako inżyniera interesują go bardzo takie sprawy. Po chwili przyglądania się kolei weszliśmy do hotelu i szybko z niego wyszliśmy. Niemalże niczym się nie różnił od wcześniejszego - zadymione kasyno, pełne ludzi. Wyszliśmy i postanowiliśmy wrócić do naszego samochodu, by pojechać zobaczyć inną część miasta. Wiedzieliśmy już, że zwiedzanie hoteli odpada. Nie robiły na nas żadnego wrażenia. Po drodze wstąpiliśmy do Mc Donald, żeby ochłodzić się zimnym Shake. I to miejsce wspominamy najlepiej! ;)
Postanowiliśmy, że wejdziemy jeszcze do kasyna i zagramy za symbolicznego dolara. Zastanawialiśmy się czy to jest sposób na odkrycie zachwytu, który towarzyszył wielu ludziom, odwiedzającym Las Vegas. Niestety, wraz ze straconym dolarem, zachwyt nie przyszedł.
Samochodem podjechaliśmy do słynnego napisu "Welcome to fabulous Las Vegas". Do zrobienia sobie zdjęcia ze znakiem ustawiła się kolejka ludzi. Nam nie zależało na tym, żeby mieć zdjęcie właśnie tam, zwłaszcza, że miasto to nas bardziej zmęczyło, niż wspinaczka do łuku w parku Arches. Zrobiliśmy sobie zdjęcie z tłumem ludzi stojących pod znakiem.
Po drodze mijaliśmy inne znane miejsca typu miniaturowa Wieża Eiffla, jednak nie mieliśmy ochoty się tam zatrzymywać. Pojechaliśmy w stronę Doliny Śmierci, bez żalu związanego z pożegnaniem z Las Vegas.