piątek, 2 marca 2018

Los Angeles - kilka cudownych dni w Mieście Aniołow

Ostatnio prawie o niczym nie marzę tak bardzo, jak o powrocie do Stanów. Nie wiem, co ten kraj ma w sobie takiego, dlaczego było mi tak aż tak dobrze. Może to po prostu te mrozy, które tak kontrastują z pogodą w USA, której my doświadczyliśmy... :) 

Dzisiaj chciałam opowiedzieć Wam trochę o Los Angeles. Wprawdzie pisałam już o tym mieście, jednak było to podczas podróży, więc nie miałam czasu na to, żeby napisać szczegółowo. Tak więc teraz z wielką radością wracam wspomnieniami do Miasta Aniołów.



Los Angeles było naszym pierwszym przystankiem. Dotarliśmy tam koło 23 i zmęczeni podróżą, przespaliśmy całą noc. Nie odczuliśmy w ogóle zmiany strefy czasowej - a różnica wynosiła aż dziewięć godzin! Pierwszego dnia postanowiliśmy odwiedzić plażę Santa Monika. Kupiliśmy bilety tygodniowe (postanowiliśmy poruszać się po mieście komunikacją miejską) i pojechaliśmy w stronę oceanu. Jednak po tym, jak wysiedlimy z autobusu postanowiliśmy, że nie będziemy przesiadać się do kolejnego, poszliśmy w stronę plaży na piechotę. Był to naprawdę spory kawałek drogi. 





Najbliżej nas znajdowała się plaża Venice. Więc to od niej postanowiliśmy zacząć. Nie żałuję tej decyzji - plaża ta zachwyciła mnie. Ogromne fale, przepiękna barwa wody, cudowna, piaszczysta plaża - jedna z najpiękniejszych, jakie widziałam w życiu. Poszliśmy na spacer po molo, a potem po raz pierwszy zanurzyliśmy swoje stopy w oceanie. 











Stamtąd postanowiliśmy pójść brzegiem oceanu, na słynne molo na Santa Monika. Szliśmy dość długo, jednak droga ta była bardzo przyjemna. Umilał nam ją szum fal i cudowne łaskotanie wody, która podpływała do nas i cofała się. Kiedy dotarliśmy na miejsce, pierwszym na co zwróciliśmy uwagę, był tłum ludzi. Chwilami ciężko było przejść. Przespacerowaliśmy się po molo, poszliśmy do miejsca, gdzie kończy się Route 66 i udaliśmy się na metro. Tego dnia zrobiliśmy na piechotę dwadzieścia kilometrów! 










Kolejnego dnia naszym celem było Hollydood - spacer do napisu i za niego, oraz Hollywood Blvd. Kiedy wysiedliśmy z metra, wyszliśmy od razu na Aleję Gwiazd, która ciągnęła się bardzo daleko. Jednak najpierw postanowiliśmy pójść do napisu. Droga tam nie była łatwa - musieliśmy wspinać sie pod górę krętymi, stromymi niekiedy uliczkami w dużym upale. Najpierw dotarliśmy do miejsca, gdzie napis był na tyle odsłonięty, że można było sobie zrobić z nim zdjęcie. 

























Po zrobieniu  zdjęć poszliśmy dalej - tym razem nieosłoniętą od słońca drogą. Widoki wokół były przepiękne. Ale dopiero na samej górze ukazała się nam przepiękna panorama miasta. W oddali widać było zarysowane wieżowce, znajdujące się w centrum miasta. Zaraz pod nami były ogromne litery Hollywood. Trud wspinaczki wart był tych widoków. 
















Po odpoczynku zaczęliśmy schodzić na dół, by zobaczyć ulicę z Aleją Gwiazd. Tam także były tłumy ludzi - żeby zrobić sobie zdjęcie z gwiazdą Myszki Miki czy Sherka, musiałam stać w kolejce! Odwiedziliśmy też takie miejsca, jak Dolby Theatre - znany z tego, że rozdawane są tam nagrody filmowe - Oskary, czy Teart Chiński. Na każdym kroku zatrzymywali nas różni ludzie, proponujący przeróżne wycieczki. Zaczęłam zastanawiać się czy nie zacząć udawać, że nie znam angielskiego ;) 


















Kolejnego dnia postanowiliśmy odpocząć trochę na Long Beach. Plaża tam była cudowna. Słońce i chłodny wiatr nad oceanu... i można spędzić cały dzień, leżąc i leniuchując! :) 














Ostatniego dnia odwiedziliśmy Universal Studios Hollywood, ale o tym miejscu napiszę oddzielny post! :)

Wiele osób po wizycie w LA jest rozczarowanych. Ja tam jestem zachwycona tym miastem, zwłaszcza plażami. Jest to kolejne miejsce w Stanach, do którego bardzo chcę wrócić! :)